Jean Francois Joly – Rozbitkowie

Czyste znaczenie

Zdjęcia Jean-Francois Joly’ego skłaniają do zastanawiania się nad tym, czym jest fotografia i co to znaczy być fotografem. Mimo że nie chodzi w nich wcale o badanie fotografii jako medium. Nie eksponują także technicznej perfekcji, ani nie prezentują się jako przedmiot estetycznej kontemplacji. A nawet — przeciwnie — manifestacyjnie zajmują się światem poza estetyką i poza fotografią. Może właśnie dlatego. Wykorzystując fotografię jako narzędzie, a nie cel, sięgają tym samym do jej dna: do fotografii jako bezpośredniego, dokumentalnego „odbicia rzeczywistości”. fotografii pozbawionej wszelkich sztafaży i stylizacji. Do fotografii, która mówi słowami prawdy. Te portrety są niezwykle ubogie, tak jak ich bohaterowie: ludzie z marginesu, odrzuceni, chorzy, upośledzeni i bezdomni. Często silniejsza smuga światła wydobywa z mroku jedynie fragment twarzy czy sylwetki w ledwie zaznaczonym otoczeniu. To otoczenie to zwykle kilka najprostszych sprzętów we wnętrzu, czasem szpitalne łóżko, ściana budynku. Zdjęcia zostały wykonane w przytułku dla bezdomnych, na ulicy, w zakładzie dla psychicznie chorych — w Moskwie, Zurichu, Ruandzie. Ale nie są tu nawet istotne podpisy, identyfikujące osoby, miejsce i czas. Tak, jak odarte z wszelkich technicznych i estetycznych błyskotek sięgają te zdjęcia do samego dna fotografii, tak też, ukazując konkretne osoby, odsłaniają jednocześnie samo dno człowieczeństwa. Są to twarze ludzi zaniedbanych i opuszczonych. Starych i bezradnych wobec losu, który ich spotyka. Zatopieni w czystym trwaniu, zwróceni do własnego wnętrza, nie widzą przed sobą żadnej nadziei i żadnej przyszłości. Jakby to wszystko, co najbardziej ludzkie: pragnienia i nadzieje, radość i smutek, ból i gniew, wypaliło się już do dna i pozostał tylko twardy skalisty grunt z ledwie żarzącym się popiołem. Znak, że ta istota, pozbawiona wszystkiego, co tworzy zwyczajne ludzkie życie, wciąż jednak jest człowiekiem. Są postacie dzieci — poważnych i surowych, patrzących bez uśmiechu Przedwcześnie wrzucone w dorosłe życie, nie potrafią jeszcze oskarżać. Ich oczy, patrzące na zło tego świata, nie wiedzą, że to właśnie należy nazwać złem. Widać w nich tylko los ponad siły dziesięcioletniego człowieka. Są dorośli o twarzach pustych, wytrawionych przez chorobę duszy. Na tych twarzach, jak na czystym płótnie, trzeba by od nowa namalować wyraz wszystkich ludzkich emocji i przeżyć. Dopiero wtedy, gdy tak głęboko sięgnie się do dna ludzkiej osoby, widać, czego zabrakło — jakimi uczuciami mogłoby to naczynie duszy zostać napełnione.

Ale jest także portret kobiety, zrozpaczonej i zrezygnowanej, siedzącej wprost na ulicy wśród biednego dobytku, do której wyciąga się dłoń dziecka, stojącego już poza kadrem. Zdjęcie uchwyciło tylko tę zawieszoną w powietrzu rękę. I inne zdjęcie, na którym oczy mężczyzny w łachmanach rozjaśniają się pełnym wdzięczności, ciepłym spojrzeniem, skierowanym do schylonej nad nim starszej kobiety, w skupieniu zabierającej się do golenia zarostu na jego twarzy. Te dwa zdjęcia są wśród innych fotografii Jean-Francois Joly’ego znakiem wiary i nadziei, promieniem światła rzuconym w mrok nieszczęścia i zła. Dopełniają portretu człowieka, jaki został w nich zapisany. Otóż „być fotografem” znaczy dla tego autora szukać i zapisywać prawdę o człowieku, o jego duszy i o jego losie. O tym, co składa się na ludzkie życie i ludzką osobę. O tym, że samą istotę człowieczeństwa, twarde jego jądro, można odnaleźć zawsze, nawet, jeśli sięgnie się do samego dna.

„Fotografia” dla Jean-Francois Joly’ego oznacza — misję. Nie dziedzinę odrębnych, własnych form wizualnych, nie szczególny sposób wyrażania indywidualnego, wewnętrznego życia, ale misję dawania świadectwa życiu tych, o których świat zapomniał Misję odkrywania tego, co ludzkie w człowieku. Nie przypadkiem w opisie jego portretów pojawiły się określenia, że „mówią słowami prawdy” i że „został w nich zapisany portret człowieka” Takie zdjęcia, jak te, są raczej opowieścią niż czystym obrazem, raczej rodzajem pisma niż rzuconą na płótno plamą. Bliższe są literaturze niż malarstwu. Estetyka ustępuje w nich miejsca znaczeniu; ważny jest nie tyle sam obraz, ile historia, którą niesie. W portrecie ujawnia się silniejsze pokrewieństwo fotografii z literaturą niż z plastyką. Nie mam tu na myśli jednak „literackości” w sensie ilustrowąnia w fotografii upowszechnionych przez literaturę i zbanalizowanych metafor Chodzi o tę zasadę literatury, która obecna jest także w formie najczystszej i najbardziej podstawowej dla fotografii — w jej stronie dokumentalnej. Tą wartością jest znaczeni e. W takich fotograficznych portretach, jak lapidarne zdjęcia Jean-Francois Joly’ego staje się widoczne, że tym, czym jest dla plastyki czysta forma, tym dla fotografii — czyste znaczenie.

Elżbieta Łubowicz

Za zgodą autora wystawę przygotował i skopiował specjalnie dla galerii „pf” Bogdan Konopka.