Stefan Piosik podróżnik, myśliwy, fotograf. Od 2011 r. honorowy członek Gorzowskiego Towarzystwa Fotograficznego. Od 1978 r. realizuje swoje podróżnicze marzenia, często jadąc w miejsca, w których poza zwierzyną bardzo rzadko pojawia się człowiek. Na wędrówki w najodleglejsze zakątki świata zabiera ze sobą aparat fotograficzny. Dzięki modelowi Nikona D 7000 z różnymi obiektywami,utrwala swoje przeżycia nie tylko na fotografiach, ale i filmach.
Dotąd wydał 24 fotoksiążki: Rosja – po bezdrożach Czukotki, Czy jeszcze zobaczę taką Afrykę?, Barwy Afryki, Grenlandia, Kanada Jukon, Rosja – Nad Zalewem Rybińskim, Od Iławy do Bałtyku, W buszu Zimbabwe, W krainie baobabów, Wśród największych zwierząt Afryki, Włodzimierz Korsak na Ziemi Gorzowskiej, Kanada – Biała cisza północy, Na brzegach dwóch oceanów, W Ameryce Środkowej, Kanada – W puszczy i na wodzie, Muzeum przyrodniczo-myśliwskie w Uzarzewie, W Brazylii i Urugwaju, W Argentynie, na Falklandach, Przylądku Horn i Chile, Śladami Jezusa Chrystusa, Alaska 2012- latem, Po taaaaką rybę na Madagaskar, W cieniu palm, Australia, Na Pacyfiku
Wrzesień w Mongolii
Od 9 do 24 września 2014 roku przebywałem w Mongolii. Lecieliśmy z Warszawy z międzylądowaniem w Moskwie. To była moja kolejna wyprawa z TV Polsat, która realizuje program „Taaaka ryba” Jego redaktorem jest Jerzy Biedrzycki. Wcześniej byłem z nim na Madagaskarze i w zachodniej Afryce – Gwinei Bissau. Początkowo program zajmował się wędkarstwem w Polsce, a potem przeniósł się w świat, m.in. na Morze Północne w Norwegii czy na rzeki Ameryki Południowej.
Po około dziewięciu godzinach lotu stanęliśmy na międzynarodowym lotnisku Chinggis Khaan w Ułan Bator Tam czekał na nas przewodnik i organizator Murun Dovdou z dwoma kierowcami oraz oczywiście, samochodami, niezawodnymi radzieckimi UAZ-ami, do naprawy których wystarcza młotek i jeden nastawny klucz. Łącznie z kapitanem tamtejszej policji tworzyliśmy 12-osobową grupę. Całą Mongolię zamieszkuje ok. 2,8 mln mieszkańców, z tego w Ułan Bator ponad połowa. Wynika to z migracji do ośrodków miejskich, gdzie rozwija się szkolnictwo. Świat idzie do przodu i młodzież chce za tym rozwojem nadążać. To powszechne na świecie zjawisko. W stolicy Mongolii czułem się tak, jakbym wrócił do okresu Związku Radzieckiego, oczywiście patrząc na jego infrastrukturę i porządek. Dla mnie było to mimo wszystko zaskoczeniem -negatywnie odebranym, chociaż kilka reprezentacyjnych budynków ma znamiona nowoczesności, gdyż powstało z metalu i szkła. Pozytywnym również jest handel na dużych przestrzeniach, w trybie samoobsługi, z towarami z różnych stron świata, m in słodyczami z krakowskiego Wawela. Asortyment towarów na półkach w sklepach spożywczych jest różnorodny, z Coca-Colą i innymi zachodnimi markami, które w dystrybucji trafiły także tutaj. Oczywiście, zrobiliśmy sobie zapas napojów, także wyskokowych, jak mawiają Rosjanie – na wszelki słuczaj. Po krótkim przejeździe przez miasto, ruszamy w stepy Mongolii asfaltową szosą. Zaskakuje brak lasu. Rozpoczynają się ogromne przestrzenie płaskiego stepu, ze wzgórzami na horyzoncie. Jedziemy na północny zachód od stolicy. Przed nami 800 km. Jak na razie, nie ma tu żadnych osiedli ani wiosek. Przez kilkadziesiąt kilometrów towarzyszą nam stada kóz i owiec wypasających się na równinach. Trawa, która je porasta, wygląda jak wystrzyżona kosiarką, ale tak „strzygą” pasące się zwierzęta. Jest ich kilka tysięcy. Są oznakowane. Ze zdziwieniem dostrzegam wielbłądy dwugarbne – baktriany. Podchodzimy je, a one pozwalają na zbliżenie się na kilkanaście metrów. Patrzą na nas z zaciekawieniem, może z lekką nieufnością, ale nie uciekają. Mają zaufanie do ludzi. Robi to na mnie szczególne wrażenie, bo tu na tym stepie nie widać w ich otoczeniu ani jurt, ani innych ogrodzeń, nie ma też pilnującego ich człowieka.
Zwierzęta są wolne, a mimo to nie uciekają od nas. Wielbłądy zawsze żyły z ludźmi w wielkiej harmonii, w związku z tym pewnie i nam udzielił się ich spokój, który panuje na tych stepach. Nie ma tu panicznych ucieczek wielbłądów ani też innych zwierząt, z którymi się stykamy. Niby wszystko jest dzikie, ale człowiek w tej dziczy jest jednym z elementów natury. Baktriany z ufnością odwracają łby, bacznie się przypatrując. Są duże, porośnięte gęstą brązową sierścią. Odnosi się wrażenie, że to kożuch, ale przecież kożuch przyswoił sobie człowiek. One mają to „odzienie” naturalnie. W garbach magazynują tłuszcz, który stanowi zapas energii. Znane są również z faktu, że mogą raz na wiele dni wypić 120 litrów wody i wykonywać przez ten czas nawet najcięższą pracę. Baktriany przywołują mi na myśl znany dowcip o różnicy między Polakiem a wielbłądem. Otóż wielbłąd może wiele dni pracować bez picia, a Polak – wiele dni pić bez pracy. I tyle mamy wspólnego z Mongolią. Chociaż te czasy też odchodzą do przeszłości. Mongolia się zmienia, a my przestajemy tak dużo pić. Ta lekko pofałdowana przestrzeń stepu jest podziurawiona jak szwajcarski ser To dzieło susłów, których żyją tam tysiące. Dzięki ich pracy ziemia jest napowietrzona, spulchniana i magazynuje wodę, gdy przychodzą opady, a tych jest mało. Mongolia znana jest z hodowli: owiec, kóz, bydła, koni i jaków. Ich liczebność idzie już nie w tysiące, ale miliony sztuk. Jak okiem sięgnąć, wszędzie pasą się te zwierzęta. W naszej podróży zaczynają się trafiać jurty, co oznacza, że tam znajduje się rodzina pasterska. Co ciekawe, pasterze nie jeżdżą już tylko na koniach, ale coraz częściej na. motocyklach. Cały czas poruszamy się szosą. Po kilku godzinach trafiamy na wioskę zbudowaną głównie z drewna, ale widoczne są już budynki murowane. Są sklepy. Ze zdziwieniem dostrzegam pod daszkiem stół bilardowy. To też współczesna zmiana. Prąd we wsi jest wytwarzany z lokalnych agregatów. Nie spotyka się linii przesyłowych z elektrowni. Ludzie tu są bardzo spokojni, przyjaźni, w żadnym wypadku nie przejawiają oznak agresji czy niezadowolenia. Kiedy robię zdjęcia, nie odnoszą się do tego z dezaprobatą. Dzieci – jak na całym świecie – z zaciekawieniem wszystko oglądają, chciałyby dotknąć, są radosne, pogodne, czyste, ładnie ubrane. Tradycyjne mongolskie stroje widoczne są w połowie, reszta już My ubiera się współcześnie w odzież dostarczaną przez sieci handlowe, prawdopodobnie z Chin, bo przecież tam mają najbliżej. Kiedyś odzież była wytwarzana wyłącznie przez mongolskie kobiety. Za materiał służyły im skóry, ale przędły i ubijały w formie filcowej wełnę z owiec, które mają długą sierść. Natomiast sama skóra z sierścią jest doskonałym podłożem do leżenia w jurcie. Tradycyjnym ubiorem Mongołów jest del. Noszą go zarówno mężczyźni, jak i kobiety. To długie luźne okrycie przypominające płaszcz, sięgające poniżej kolan. Na stepach chodzą w nich wszyscy, przepasując się kolorowym pasem z materiału, chyba z filcowanej wełny. Noszą charakterystyczne spiczaste czapki, chociaż zdarzają się też kapelusze. Przewija się nawet demonstracja elegancji, szczególnie z okazji świąt lub uroczystości. W pewnym momencie we wsi widzimy ciekawy obrazek. Stara kobieta przebiera w palcach drewniane paciorki – niczym różaniec – i powtarza buddyjskie mantry. Refleksja nasuwa się sama.
Wykorzystujemy możliwość dokonania drobnych zakupów i ruszamy w dalszą drogę. Pokonując ją, poruszamy się już nie po szosie, ale przez step utorowanymi przez poprzednie pojazdy śladami na ziemi Nigdzie nie spotykamy drogowskazów. Przypuszczam, że kierowcy kierują się intuicją i umiejętnością czytania szlaków w im tylko znany sposób. Wśród stepu, pasą się ogromne stada bydła. Choć przejeżdżamy samochodami, nie wywołujemy wśród nich paniki i ucieczki. Jeśli stado przemieszcza się przez drogę, trzeba się zatrzymać i je przepuścić. Od czasu do czasu widzimy człowieka – na koniu lub motocyklu – który ma pieczę nad zwierzętami, ale nie w dosłownym rozumieniu. One idą, a on za nimi. Jak się później dowiadujemy, bydło, kozy, owce, konie, jaki, wieczorami podchodzą do jurt, które są dla nich oazą bezpieczeństwa, bowiem pilnują ich duże psy hodowane do walki z wilkami. Kiedy takie ogromne stado przemieszcza się, wydaje jakieś dźwięki, jakiś szum, owca zabeczy, krowa zaryczy. To brzmi jak melodia stepu, na którą nakłada się wiatr wiejący po trawach. Każdy człowiek, który znajdzie się w tamtej przyrodzie, nie tylko patrzy, ale i słucha, wtapia się w świat dźwięków, obrazów zdaje sobie sprawę, że znajduje się w odmiennej przestrzeni. Jako przybysze z innej strony świata jesteśmy wewnętrznie nasyceni dźwiękami naszej cywilizacji. Tu te dźwięki i obrazy są inne, ale do nich też się przyzwyczajamy. Natura szybko oswaja człowieka, który przecież wyrósł z niej. Jest to więc dla nas – ludzi zurbanizowanych przestrzeni – powrót do życia w przeszłości. Kiedy znajdujemy się wśród tysięcy zwierząt, podjeżdża do nas konno mongolski pasterz. Chcę przejechać się na jego koniu, bo sam wiele tygodni spędziłem w siodle, czasami nabawiając sie przy upadkach różnych urazów. Proszę, by pozwolił skorzystać z okazji, ale Mongoł przecząco kiwa głową. Okazuje się, że koń w Mongolii utożsamia się ze swoim właścicielem. Dla niego jest przyjacielem, a dla każdego obcego – wrogiem. Nie wolno mi nawet go dotykać, bo mógłby mnie ugryźć. Zostaję więc pozbawiony przyjemności, na którą – wyjeżdżając z Polski – czekałem. Z drugiej strony wiem, co to upadek z konia, jaki jest bolesny, więc nie chcę już na początku wyjazdu fundować sobie tego doświadczenia. I jakkolwiek rozumiem uzasadnienie, mimo wszystko jest mi przykro. Rozumiem też, dlaczego wojownicy mongolscy, którzy atakowali inne wojska i podbijali narody, byli tak groźni. Bo mieli do pomocy drugiego wojownika, którym był koń. Ów pasterz odwiedza nas już w pierwszym rozbitym obozie nad rzeką, w miejscu przez nas dowolnie wybranym. Oczywiście, nie jest ono w żaden sposób oznakowane. Stajemy przy rzece, żeby mieć dostęp do bieżącej wody i miejsca do połowów, by spełnić się w wyprawie po „Taaaką rybę” Stawiamy sześć namiotów, w tym cztery z tropikami. Podstawowym punktem pobytu, obok poznania północno-zachodniej Mongolii, jest przecież połów tamtejszych ryb. Stąd rozchodzimy się wzdłuż rzeki każdy próbuje wędkowania metodą spinningową i na muchę.
Po powrocie okazuje się, że pierwsze wyjście nad rzekę nie daje efektu. Poza kilkoma lipieniami i pstrągami, które zjadamy na kolację, pozostałe z powrotem wypuszczamy do wody. Natomiast ryby, po którą tu przyjechaliśmy, czyli tajmienia, nie udaje się złowić. Należy ona do rodziny łososiowatych, potrafi ważyć do 70 kg i mierzyć do 2 m długości. Ja udaję się w step i tam znajduję czaszkę z porożem barana. W czasie swojej wędrówki widzę wiele szczątków zwierząt obranych pewnie przez ptaki i drapieżców, jak lisy czy wilki, a wybielonych przez słońce. Biel tych kości odznacza się na kilkadziesiąt metrów od szlaków wędrówki. To uświadamia takiemu jak ja przybyszowi z Europy, że wszystko w Mongolii jest naturalne, że nikt nie zajmuje się tu utylizacją ani grzebaniem szczątków zwierząt. Wszystko w sposób naturalny kończy swój żywot i się unicestwia. Koledzy wracają z wędkowania poubierani w stroje firmy Lemigo, czyli w spodnio-buty umożliwiające brodzenie po pas w wodzie śpiochy, które od spodu ogrzewają ciało. Dzięki temu mają sucho. Jak się jednak okazuje, jeden z kolegów przewrócił się i zamoczył w lodowatej wodzie niemal po szyję. Niestety, nie założył na podeszwę gumowego buta będącej na wyposażeniu specjalnej kolczatki, która zabezpiecza przed poślizgnięciem się w wodzie na żwirze i kamieniach.
Utrzymanie higieny należy na tych terenach do decyzji wędrowców, ponieważ woda w rzece czy potoku dla Mongoła jest świętością. Ale my musimy się gdzieś umyć, dlatego korzystamy z tej niegorącej kąpieli. Rozbieramy się do naga i tak wchodzimy do wody. Rześkie powietrze stepowe – o temperaturze w granicach 2-3 stopni, a w nocy poniżej zera – zawiera dużo tlenu. Mimo braku ogrzewania nie czujemy zbytniego chłodu. Rozumiem, że to trudne do wytłumaczenia, ale jeśli cały dzień człowiek chodzi, a potem śpi w namiocie, to nie odczuwa zimna. Ciało jest zaklimatyzowane, a spalany w organizmie tlen daje ciepło. Oczywiście, czasami trzeba zjeść tłustą energetyczną potrawę, np. z baraniego mięsa. Dodam, że w czasie wyprawy nikt z nas nie zachorował ani się nawet nie zaziębił. Wędrując po stepie, napotykamy kopiec usypany z kamieni (owoo), z zatkniętym na wierzchołku słupem, obwiązanym głównie niebieskimi wstążkami (są też żółte i pomarańczowe). To one – powiewając na wietrze – odganiają złe duchy i moce. Owoo to rodzaj przydrożnej kapliczki, miejsce święte dla wyznawców buddyjskiej odmiany szamanizmu. Tradycją jest trzykrotne obejście jej zgodnie z ruchem wskazówek zegara i pozostawienie tam swoich trzech kamieni, a dodatkowo jakichś osobistych rzeczy, np. kul, którymi się ktoś podpierał w chorobie, a które symbolizują wyleczenie, narzędzi gospodarskich, misek, a także butelek czy papierków po cukierkach. Nie sprawia to wrażenia wysypiska śmieci, gdyż butelki są precyzyjnie powtykane między pozostawione kamienie, podobnie papiery czy inne rzeczy. Z uwagi na niewielkie zaludnienie terenów, ludzie pojawiają się tam raz na jakiś czas, nie ma więc obawy, że miejsca te przerodzą się rzeczywiście w wysypiska śmieci, tym bardziej że ich istnienie związane jest z wyznawaną religią i do tych miejsc Mongołowie odnoszą się z ogromnym szacunkiem. Spotykaliśmy owoo co kilkadziesiąt kilometrów, ale zdarzyło się też widzieć kapliczki w bliskim sąsiedztwie, np. przy drodze i kilkaset metrów dalej na szczycie góry. W trakcie dalszej podróży dojeżdżamy do kilku jurt pobudowanych nad jeziorem. Tu znów będziemy nocować. Jurta – ku naszemu zaskoczeniu – to okrągły pokój, czysty elegancki, przygotowany dla turystów, nawet z łóżkami. W miejscu, w którym kiedyś paliło się ogień, stoi piecyk zwany kozą. Kiedy na zewnątrz jest ledwie 5-6 stopni w plusie, tu panuje przyjemne ciepło. W końcu jurta ocieplona jest grubą warstwą wojłoku, a współczesna wykończona okryciem wierzchnim. Ważnym jest, że drzwi wychodzą na południe. Według zwyczaju, w jurcie należy poruszać się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Związane jest to z przekonaniem, że dwa filary w środku, podtrzymujące konstrukcję u jej zwieńczenia, symbolizują matkę i ojca, jako nierozerwalną całość rodziny i gwarant jej istnienia. Dlatego obcy człowiek nie może między nimi przejść, by nie zburzyć harmonii funkcjonowania tej rodziny. Tradycyjna mongolska jurta ma trzy strefy. męską, żeńską i dla gości, nieprzedzielone niczym, poza zwyczajami, które trzeba uhonorować i przestrzegać. Jeśli wejście jest od południa, to na północ znajduje się najważniejszy gość, od zachodu mężczyźni, a od wschodu kobiety. We wszystkich jurtach dostrzegam podobne meble, sprzęty, buddyjski ołtarzyk oraz zdjęcia domowników. Co ciekawe, w Mongolii u dzieci do piątego roku życia nie określa się z płci. Chłopcy i dziewczynki bawią sie razem, gdyż w tym wieku mogą być narażone na atak złych mocy. Ten stan kończy się w momencie inicjacji jeździeckiej. Po niej dziecko otrzymuje strój del, specjalny dla dziewcząt specjalny dla chłopców. Następnym etapem jest ukończenie dziewiątego roku życia. Wtedy otrzymuje talizman, z którym nie rozstaje się do końca życia. Małżeństwa zawierają 16- i 17- latki, a domem staje się jurta (ger) mężczyzny. Ger skrapia się wódką, by zyskać przychylność duchów opiekuńczych. Wiąże się to z całością filozofii buddyjskiej opartej na szamanizmie i lamaizmie, dwóch religiach, które historycznie funkcjonująna tych obszarach. Zanim po dwóch dniach podróży zaśniemy w mongolskiej jurcie, czeka nas kolacja zrobiona przez gospodarza. Specjałem, którym nas ugości, jest wyrób podobny do kiełbasy, wypełniony głównie krwią. Uprzedza mnie, żebym się nie obrzydził. Ten przysmak jest trochę posolony, z dodatkiem ostrych przypraw, rzadki i gorący. Każdy, kto się decyduje, próbuje po troszeczkę. Ale przede wszystkim gospodarz wnosi miskę z gotowaną baraniną. Jest w towarzystwie kelnera w ogromnej białej czapce i białym fartuchu – jakbym żywcem widział obsługę na wielkim statku pasażerskim na oceanie. I ten step mongolski kojarzy mi się właśnie z oceanem. Nie dziwi mnie, że Mickiewicz pisał przed laty w „Stepach Akermańskich”. „Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu” Mężczyźni wnoszą michę z gotowaną baraniną. Zaczynamy konsumować.
Przyprawiona pysznie. Mięso bardzo wszystkim smakuje i odpowiada. Posiłek jest skropiony Czyngis-chanem, który zawiera 39 proc. alkoholu. Przepraszam cię, wielki wodzu mongolski, ale to w twojej ojczyźnie dobrą wódkę nazwano twoim imieniem. Po doskonałym wieczorze rozpoczyna się dalsza nasza wędrówka w kierunku gór Jesteśmy na ok. 1300 m n.p.m., a będziemy na ok. 2100 m n.p.m. Otacza nas step i tereny coraz bardziej górzyste, towarzyszą nam stada kóz, baranów, jaków. Jak to specyficzny ssak z rodziny krętorogich, zamieszkujący wyższe tereny, zdolny do przebywania w temperaturach dochodzących do minus 50 stopni C. Jest też hodowany ze względu na mleko i sierść. Skrzyżowany z bydłem domowym nosi nazwę dzo. W Mongolii licznie występuje w terenie, gdzie wiedzie trasa naszej wyprawy. Zwierzęta są ufne i spokojne, pozwalają podejść na kilka metrów, nie atakują, tylko przyglądają się takim intruzom jak my. U celu naszej podróży stykamy się z kolejną jurtą zamieszkałą przez pasterzy i ich rodzinę. To już 1800 m n.p.m. Częstują nas ich potrawami, oczywiście z tradycyjnym kumysem przyrządzonym ze sfermentowanego mleka klaczy o niewielkiej zawartości alkoholu. Do tego sery, białe i lekko brązowe (Bjaslag) – co dziwne – twarde jak kamień, suszone na powietrzu, naturalne, bez przypraw. Nie wyczuwam nawet lekkiego zakwaszenia. Choć mam zdrowe zęby, to z największym trudem łupię ser po kawałeczku. W jurtach na sznurkach suszą się również kawałki mięsa i tłuszczu zwierzęcego z bydła lub owiec. Warto wspomnieć, że w jurtach znajdują się urządzenia do mycia, zwane rukomyjkami. To kilkulitrowe zbiorniki wypełnione wodą. Jest w nich otwór zamykany metalowym krążkiem, popychany od dołu prętem – również metalowym. Całość działa na zasadzie zaworu, dzięki któremu zużycie wody jest bardzo oszczędne. Inne zaskoczenie stanowi miejsce pamiątek rodzinnych w stylu ołtarzyka ze zdjęciami i innymi osobistymi rzeczami Mongoła. Na stepach Mongolii nie ma typowych dla europejskiej kultury miejsc pochówku. Są rozrzucone kręgi o średnicy jednego – dwóch metrów, obłożone polnymi kamieniami. To jedyne świadectwo, że w tym miejscu znajdowały się szczątki człowieka. Nie jest jednak napisane, kto nim był. Tubylcy nie chcą mówić o swoich zwyczajach pochówku zmarłych, ale wiadomo, że po śmierci ciało wynosi się na otwartą przestrzeń stepu, oddając w ten sposób naturze to, co stworzyła. Ciało zmarłego układa się głową na północ, ściąga ubranie, naciera tłuszczem, by zapachem przyciągnąć dzikie zwierzęta. Jest głęboka wiara, iż zjedzenie ciała przez zwierzęta i to szybko, świadczy o tym, że zmarły był dobrym człowiekiem, a dusza trafia do innego wcielenia. Ostatecznie docieramy na 2184 m n.p.m., a obóz rozbijamy nieco poniżej, oczywiście w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki Chuguut Gol, która spływa dolinami gór Changaju do rzeki Lder Gol, a ta do Selenge, tam gdzie występuje tajmień – ryba endemiczna dla tego obszaru Mongolii i zlewiska Jeziora Bajkał. Urzekają nas przepiękne widoki – rzeka płynie w przełomie skalnym z wulkanicznych struktur Po zapoznaniu się z przepięknymi widokami, którymi jesteśmy niezwykle zaskoczeni (rzeka płynie w przełomie skalnym z wulkanicznych struktur), Niestety, pierwsze wyjścia i pierwsze dni nie przynoszą spodziewanych efektów, jeśli chodzi o połów tajmnienia odmiany głowacicy. Wszystkie inne ryby żyjące w wysokogórskich rzekach, takie jak: pstrągi potokowe zwane tu z rosyjska lenokami, lipienie (tutejsze hariusy) w różnych podgatunkach oraz miętusy, woda darzy nam obficie. Jesteśmy zauroczeni, gdyż nasze połowy sięgają dziesiątek sztuk. Nieliczne tylko są odkładane do konsumpcji. Reszta trafia z powrotem do wody. Jednak upieramy się złowić tę tajemniczą i bardzo oczekiwaną przez nas rybę tajmienia. Jurek Biedrzycki, Jurek Warchoł, Mirek Garbacz, Jarek Szawłowski, Mietek Kłak i ja Stefan Piosik robimy, co możemy. Wreszcie, w przepięknej scenerii nad wodą rozlega się krzyk. Wszyscy zbiegają się z różnej odległości i widzą, jak Jurek Biedrzycki mocuje się z jakąś większą sztuką. Wszystkie aparaty fotograficzne, kamery zostają uruchomione. Okazuje się, że przy samym brzegu widać tajmienia. Zostaje wyciągnięty, a wydarzenie udokumentowane fleszami. Zaraz po tym ryba wraca do rzeki. Jeśli stworzyła ją natura, to niech ją natura zabierze. My nie będziemy wbrew niej postępować. To wielkie święto dla nas wszystkich. I ja mam jedno branie. Ciągnę tajmienia, ale na odległości 10 m ode mnie ryba się wyczepia. Łowimy na sztuczną mysz. To przysmak tajmieni, które warując przy głazach na dnie rzeki, atakują przepływające przez nią gryzonie. Te wędrówki na drugą stronę rzeki odbywają sie w ramach biologicznej wymiany genów (podobnie dzieje się na obszarach z autostradami w Europie, gdzie człowiek buduje zwierzętom specjalne przejścia na drugą stronę). Następnego dnia udajemy się na przepiękną skałę, ok. 6-8 m nad rzeką Chuluut Gol. Widzimy w wodzie przyczajone ogromne tajmienie. Próby podrzucenia sztucznej myszy czy innych sztucznych przynęt nie przynoszą rezultatu, ale widok tych pięknych ryb w przejrzystych wodach rzeki zostawia nieprzemijające w pamięci wrażenia. Piękna pogoda załamuje się. Czarne chmury złowieszczo nadciągają zza horyzontu. Zrywa się gwałtowny wiatr Kończymy pobyt nad rzeką i w te pędy udajemy się skalistym zboczem na wierzchołek wzniesienia. O zgrozo! Widzimy nasze namioty rozciągnięte po ziemi, powyrywane z mocowań, starmoszone. Obozowisko nie do użytku. Nie pozostaje nic innego, jak z powrotem postawić namioty i przetrwać nawałnicę. Tak jak nagle przychodzi zmiana pogody i burza, tak szybko mija. Rozbłyskują gwiazdy na niebie, a kiedy rano wstajemy, na namiotach i śnieg, i Wszyscy koledzy jesienne stroje zamieniają na zimowe. Na twarzach moich przyjaciół odbija się zadowolenie, ponieważ pogoda usposabia nas do myślenia o tym, że jesteśmy na prawdziwej wyprawie, gdzie obok przyjemności łowienia ryb trzeba myśleć o własnym zabezpieczeniu przed zmiennymi warunkami klimatycznymi. Przyjmujemy to ze zrozumieniem, a jak do tego podchodzą zwierzęta? Pewnie jest to proces naturalnego przystosowania organizmu, ale my na ludzki sposób myślimy również o zwierzętach jak o kimś, kto ma ludzkie odczucia. Chociaż w zespole wszyscy jesteśmy myśliwymi, to jednak spojrzenie na przyrodę jest wybiórcze. Kiedy strzelamy do zwierząt czy łowimy ryby, to robimy to w zgodzie z obowiązującymi zasadami w gospodarce hodowlanej. To myśliwi i wędkarze w ogromnej większości czują przyrodę i na pewno nie chcą jej niszczyć. Redaktor Jerzy Biedrzycki szczególnie nas uczula na to, by ryby oddawać rzece. I wszyscy się z tym zgadzamy. Zgodnie z czasem naznaczonym nam w tym wyjeździe, wracamy przez step, przejeżdżając pasma górskie. Na jednym z przejazdów zbieg okoliczności: jadę w drugim samochodzie, który natrafia na miękkie podłoże. Zakopujemy się. Próbujemy auto wypchnąć. Niestety, choć jest nas sześciu, nie dajemy rady. Żadna próba nie przynosi efektu. Jeden z Mongołów idzie na wzniesienie, by zobaczyć, gdzie jest drugie auto. Okazuje się, że i ono utknęło z powodu awarii mechanizmu skrętnego. Urwał się jeden ze sworzni. Na szczęście, kierowca ma zapasowy, bo przecież w stepie brakuje serwisów i warsztatów. Stąd w niemal każdym samochodzie terenowym wiezie się narzędzia i czasami części zamienne. Po dwóch godzinach pierwszy pojazd zostaje naprawiony. W międzyczasie towarzyszący nam policjant pomaga podnieść na lewarku samochód. Podrzucamy pod koła kamienie i wyjeżdżamy. Z dwóch aut, które niemal jednocześnie utknęły, po dwóch godzinach oba sągotowe do dalszej drogi. I w tej drodze natrafiamy na jurty. Obok nich widzimy samochód, motocykl, oczywiście talerz telewizji satelitarnej i baterię solarną, a w środku grający telewizor i pasterzy oglądających program. Ten lud jest wciąż ludem pasterskim, ale ma dostęp do informacji i uprzemysłowionego świata. Konie mechaniczne coraz częściej zastępują żywe. Ale szczęśliwy jest ten gospodarz, przy jurcie którego zawsze stoją konie wędrowców Dlatego obyczaj gościnności zachował się do obecnych czasów… Nie da się poznać żadnego środowiska w dwa tygodnie, a już na pewno nie da się poznać Mongolii. Ten kraj, który jako imperium stworzył Czyngis-chan zwany Temudżynem, ma tak wiele zwyczajów i tradycji, jest tak skrajny kulturowo i wyznaniowo, że trzeba by się tam urodzić i przez całe życie zgłębiać tę bogatą historię. W „Tajnej historii Mongołów” przeczytałem, że Temudżyn urodził się, ściskając w prawej dłoni skrzep krwi. Do nieba wstąpił już jako Czyngis-chan – Książę Oceanu… Zostawiam więc Was z refleksją na temat tych mongolskich skrajności i zapraszam do indywidualnego poszukiwania wiedzy o tym niezwykle ciekawym kraju, w którym mieszkają niezwykle ciekawi ludzie.
Stefan Piosik