Przez Jastrowie do Polski, czyli „dziki zachód”
Począwszy od ostatniej ćwierci minionego już XX wieku, a dokładniej od roku 1976, zacząłem – od czasu do czasu – przejeżdżać przez zagubione pomiędzy Pomorzem, Wielkopolską i sowieckimi poligonami porozbiorowe oraz ponie-mieckie -Jastrowie. A więc najpierw z Trzebiatowa nad Regą (też miasteczko „z odzysku” o germańskiej nazwie Treptow) jechałem do Kołobrzegu nad Parsętą, a potem przez Szczecinek i Piłę pociągiem do piastowskiego Poznania nad Wartą. Po drodze mijałem nadrzeczne Jastrowie nad Młynówką i Gwdą. Pochłonięty całkowicie przez polonistycz-ne studia i owładnięty poezją nie zwracałem wówczas większej uwagi na tę wielowiekową miejscowość, obok której (w dolinie rzeki Rurzycy, w osadzie Szwecja) przerwał w 1978 roku spływ kajakowy Karol kardynał Wojtyła, by udać się do Rzymu na konklawe, które wybrało go papieżem.
Otóż, gdy w stronę stołecznego dla Wielkopolski Poznania znad Bałtyku wyjeżdżałem zazwyczaj wieczorem i Jastrowie mijałem w nocy, to w przeciwnym kierunku, mianowicie z Poznania do Trzebiatowa (nad Regą i też Młynówką) przez Piłę, Kołobrzeg – wybierałem się Polskimi Kolejami Państwowymi w samo południe i wielokulturowe Jastrowie musiałem widywać w całej krasie dnia, choćby kątem oka, przez okno kolejowego wagonu. A więc na pewno wielkie czarne litery na białym tle na peronie i na fasadzie dworcowego budynku z czerwonej poniemieckiej cegły: JASTROWIE. A potem wzdłuż torów – zieleń, domy i dachy; zieleń i fragment panoramy małomiasteczkowego wszechświata z dwoma kościołami: czerwonym i białym. Może wtedy przypominał mi się obejrzany w dzieciństwie, na poligonie pomorskiej jednostki wojskowej, film „Pierwszy dzień wolności” wg dramatu Leona Kruczkowskiego z Holoubkiem w roli głównej, którego akcja rozgrywała się właśnie w Jastrow-Jastrowiu? Czyżby więc Jastrowie-Jastrow stało się dzię-ki temu obrazowi symboliczną Bramą, wprowadzającą w poniemieckie dziedzictwo na polski „dziki zachód”?
Metafizyka wielokrotnych odwiedzin
Bodaj w roku owym sławnym 1981, gdy już ukończyłem uniwersytecką polonistykę, ale jeszcze brałem udział w studenckich strajkach, poznałem w gmachu Collegium Novum UAM w Poznaniu studenta, jak się później okazało dwóch fakultetów: filologii polskiej i filozofii, oraz poetę w jednej osobie – Andrzeja Kisiela z Okonka, który po studiach związał się z bliskim sobie Jastrowiem, gdzie zaczął uczyć w miejscowych szkołach „najtrudniejszego języka świata”, języka polskiego właśnie, kontynuując jednocześnie poznańskie związki i przyjaźnie. Połączony z nim potrójną „pępowiną”- poezji, polityki i polskiej prowincji – zacząłem, po zniesieniu stanu wojennego, odwiedzać Jastrowie nad Gwdą, tak bardzo podobne-niepodobne do „mojego” Trzebiatowa nad Regą. A więc najpierw sentymenty, przyjaźnie i tęsknota za utraconym światem, a potem?… Potem są powroty. Powroty i spotkania. A skutkiem powrotów jest – metafizyka. Tak, właśnie ona, gdyż jak mawiał Gombrowicz, nie zaistnieje naprawdę, co nie zdarzy się po trzykroć. Wystarczy trzy razy wysiąść na dworcu np. w Jastrowiu, przejść pod torami chłodnym tunelem, którego odrapane i zielonoszare kafelki wchłonęły, jak stare lustra, tysiące cieni niemieckich i polskich mieszkańców; wyjść z tego szeolu zatartych głosów na powierzchnię świata i… I potrójnie usłyszeć echo pociągów, głosy dziecięce, śpiew ptaków. Albo też i tak doznać tutejszego życia: tylko cisza, własne kroki, pustka biegnąca po torach i bicie serca. Bo metafizyka to być może głównie nakładające się na siebie w pamięci obrazy; klisze, zdjęcia. A więc najpierw jest „fizyka”, a potem istnienie wzmocnione skupieniem się na nim człowieczej świadomości, gdy „to samo” widzimy w przebraniu np. pór roku, naporu miłosnego czy zranionego serca – albo w światłach jasnego i ciemnego ducha. Także ducha historii, który odciska swoje ślady w Jastrowiu już od – 400 lat.
Axis mundi: Jastrowie
Idąc od dworca dochodziłem do szosy Poznań – Piła – Koszalin, która biegnąc przez środek miasta przecina ten gród na dwie połowy. Trzymając się prawej strony szedłem przez park-lasek przesłaniający kolejowe tory i oddzielający od ruchliwej drogi pełnej tirów. Czasami mijałem się z kimś idącym z naprzeciwka lub spostrzegałem nadjeżdżającego rowerem Andrzeja. Radość spotkania rozjaśniała dalszą drogę i opatrywała ironicznym cudzysłowem np. polityczno-obsceniczne napisy na betonowych ścianach i wspornikach wiaduktu, który jest kolejnymi wrotami wprowadzającymi do miasteczka z kiścią winogron w herbie. Potem ulica niskich domków z szarymi szybami i firankami, a między nimi po rachitycznej doniczce kaktusa lub pelargonii… Melancholijne odrzwia, stare bramy i znowu polityczne hasła na murach (inne w latach 80. i inne w 90.), a po chwili jasny kościółek, jak westchnienie panny młodej ku niebu; jak nadzieja, że to ziemskie dookoła małżeństwo ducha z materią nie zniszczy ni duszy, ni ciała… Ale przecież rzeczą każdemu znaną jest, że zranieni wojną, nienawiścią i ideologią ludzie unicestwili miejscowe niemieckie oraz żydowskie cmentarze, owe pie-częcie „innej” na tej ziemi obecności, kultury…
Dalej, za rzeczką Młynówką, na sporym placu – neogotycki kościół z czerwonej cegły, który przypominał mi trze-biatowski gotyk pomorski, więc słyszałem czasami wewnętrznym uchem dzwony „rodzinnego” kościoła farnego, który jest widoczny aż od ujścia Regi. Po kolejnym takim doznaniu, gdy dochodziłem do tego „mistycznego” miejsca, miałem zazwyczaj wrażenie, że w jakiejś mierze jestem znowu „u siebie”, choć na granicy Pomorza i Wielkopolski. Gdy pewnego razu wszedłem do tego przybytku na mszę świętą – to jakbym przez chwilę powrócił do dzieciństwa. Owładnął mną ten sam niezapomniany zapach przemieszanych ze sobą ingrediencji: świec, kadzideł, starego drewna, świętego kurzu i skruszonej pokory wydychanej z niedzielnie odświętnych dusz. Znowu byłem w centrum wszechświata. Przechodziła przeze mnie tajemna jastrowska axis mundi. Oś świata, która zakorzenia w czasie i przestrzeni, w wartościach.
Na pograniczu, w przeddzień 400-lecia…
Tu, na pograniczu Pomorza i Wielkopolski, na pograniczu kultur (pomorscy i pruscy Niemcy, Polacy „kresowi”, „centralni” i inni; Ukraińcy, Lemkowie), na granicy ustrojów (Peerel i III Rzeczyposplita) oraz wieków: XX i XXI, jakby w przeddzień 400-lecia Jastrowia – dyskutowałem z Andrzejem i młodą inteligencją jastrowską o wartościach. U poety, filologa i mojego przyjaciela w domu i w Zespole Szkół Zawodowych, gdzie odbywałem od czasu do czasu spotkania autorskie. I nie były to rozmowy ani „prowincjonalne”, ani jałowe czy banalne. Zawsze chodziło o sprawy najważniejsze: pierwsze i ostateczne nawet. O Rzeczpospolitą, jak mawiali nasi przodkowie, Najjaśniejszą: wolną i działającą w imię dobra wspólnego, a także np. o pomocniczość państwa, o prawa człowieka i obywatela.
Interesowała nas kultura polska; jej literatura, obecna także w małych miejscowościach, bowiem w każdym człowieku dusza dąży, świadomie czy nieświadomie dla danej osoby, do nieskończoności i wieczności, co literatura (poezja) właśnie najcelniej odnotowuje. Rozmawialiśmy o Herbercie i Miłoszu; o Wilnie, Warszawie, Lwowie, czy Paryżu. O narodowych wadach i zaletach dostrzeganych w tzw. centrum (np. Kraków, Gdańsk), na prowincji (polska powiatowa) i w nas samych.
Na przechadzkach wchłaniałem jastrowskie klimaty: i te społeczne, i te rodzajowo-krajobrazowe. Podziwiałem urodę miejscowych dziewcząt, które każdą sytuację potrafią przemienić w – poezję… Bo w gruncie rzeczy obraz doznawanego świata zależy od subiektywnego spojrzenia, od owego „wewnętrznego oka” A ono przecież najbardziej jaśnieje w obliczu piękna. Najdobitniej potwierdzają to dzida artystów. Także, a może nawet szczególnie, fotografików.
Nostalgiczny i magiczny wymiar Nadziei
W którymś momencie, bodajże przez moje książki poetyckie opatrzone znakomitymi fotografiami poznańskiego art);śty, Andrzej Kisiel poznał poetę kadru Janusza Nowackiego, fotografa o randze ogólnopolskiej. Z tej znajomości zrodziły się pomysły plenerów fotograficznych w Jastrowiu. I oto oglądając ich pokłosie mogę znowu podróżować do tego nostalgiczno-magicznego miejsca, które leżąc w określonej przestrzeni geograficznej i na fizycznych mapach – odnajdywane jest też w światłocieniach poszczególnych dusz; w zakamarkach człowieczej pamięci. Tak więc powido-ki, mówiąc za Władysławem Strzemińskim, „mojego” Jastrowia nakładają się na utrwalone na śWiatłoczułym papie-rze kadry obrazów zobaczonych przez Janusza Nowackiego, Ireneusza Zjeżdżałkę, Rafała Swosińskiego, Thomasa Langredera, Klausa Friedla, Annę Lichte-Krona, Heinza Eberta, Dietmara Lehne, Heiko Stocka, Mariana Lazarskiego, Henryka Króla oraz mieszkającego w Jastrowiu Romana Koeniga. To samo miasto, a tak wiele różnych jego ujęć; światła, poetyk i filozofii widzenia. Bowiem tyle jest światów, ile dusz w nim zanurzonych; obcujących z nim, doznających jego smaków, szczegółów i panoram.
I tak np. Janusz Nowacki to dotknięcie błękitnego anioła, który „widzi” powietrze i przestrzeń, łączy architekturę z niebem i przyrodą. Uspokaja, co chaotyczne; oczyszcza, co zbrukane; spaja pozornie niespójne ideą „ładu ciszy” Blask jego chłodnego błękitu przeciera nasze zmęczone oczy i – odzyskujemy oddech; czujemy, że zostaliśmy dotlenie-ni tym mistrzowskim spojrzeniem.
Tuż obok Janusza sytuują się kadry jego utalentowanego ucznia i laureata prestiżowych nagród Ireneusza Zjeżdżałki: czystość, jasność, gloria. Cisza pełni tu nieco inną rolę; przybliża fragment świata do duchowego oka odbiorcy w taki sposób, że poprzez profanum zaczyna przeświecać sacrum. Oddala się czas, a przybliża oddech obmywającej materię wieczności. Otwierają się tajemne przejścia (np. pod wiaduktem), pospolitej codzienności przydany zostaje uśmiech wyrozumiałego zrozumienia (sklep z odzieżą: dresy – jeans).
Spod znaku znakomitej firmy Galeria „pf” wywodzi się również Rafał Swosiński. Jego piętno utrwalone na zdjęciach Jastrowia to jakby licencia poetica pożegnania; w obramowaniu „klepsydry” oglądamy świat elegijny, spowity jakby popiołem pompejańskim, który sypie się z naszych? – do naszych? oczu. Zycie ugrzęzło w nim jak owad w żywicy…
I tuż obok spojrzenie Thomasa Langredera: trójkolorowe, symboliczne potrójne drzwi, nad którymi zawisła chmura cienia. Dokąd one prowadzą? Co kryje w sobie czerń nad nimi? Kto posiada do tych „bram” (tajemnej wiedzy?) klucze…
Klaus Friedel uprawia natomiast swoisty reportaż elegijny; konfrontuje pamięć niemiecką z już polską rzeczywistością. Zapisuje jakby świat osierocony, porzucony i zapomniany. To swoisty czyściec, gdzie z ludźmi bez korzeni (rany wypędze-nia) cierpią także zwierzęta i rzeczy. Jedynie dzieci są tutaj z innego, lepszego wymiaru: wymiaru Nadziei.
Do Czystości wysublimowane cierpienie
Czesław Miłosz, którego swego czasu odwiedziłem w Krakowie z autorem zamieszczonych tu „jastrowskich” wierszy, powiedział ostatnio, że od dłuższego czasu bardziej od architektury miast interesuje go „architektura” człowiecza: po prostu zwyczajni-niezwyczajni ludzie. Jastrowie to przecież nie tylko mury i przyroda, to głównie niepowtarzalne osoby. Dlatego z indywidualnego, osobowego punktu widzenia należy kontemplować pomieszczone w tym wydawnictwie foto-grafie i bardzo dobre wiersze. Kiedyś, bodaj w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, zwrócił uwagę na ich autora sam Ryszard Krynicki: „szarada czystości”, jak ktoś o nim powiedział. A zagadka do Czystości wysublimowanego cierpienia jest i w tych wierszach, i w tych fotografiach.
Tadeusz Żukowski Poznań, kwiecień 2002
Na podstawie katatogu do wystawy: ISBN 83-908785-3-4