Od zimna do zimna
Moją duszę zawsze przepełniała potrzeba poznawania świata. Nieustannie odzywały się w niej podróżne dzwony, ale echem odbijały od ścian ograniczeń, bo przecież brakowało i środków, i możliwości wyjazdu. Oczywiście, było kilka miejsc, do których w tamtych czasach mogłem dotrzeć. Zaczęło się jednak prozaicznie: od Jeziora Balaton i Wyspy Św. Małgorzaty. Dlaczego? Bo w dzieciństwie czytałem, że gdzieś tam za widnokręgiem, za horyzontem jest jakiś piękny świat, który warto poznać. A historia i geografia to były moje koniki.
Kiedy zostało tego życia mniej, doszedłem do wniosku, że ważniejsze dla mnie jest posiadanie wiedzy i podzielenie się z innymi tym, co widziałem. Zastanawiałem się, jak to zrobić? Podstawowym wspornikiem w takich sytuacjach jest fotografia i film, bo dają obraz utrwalony, a ten zapamiętany przez człowieka z czasem się rozpływa i staje się nieostry, mimo że pamięć jeszcze nieźle funkcjonuje. Zdjęcie natomiast pokazuje obok głównego widoku bardzo ważne elementy, ukryte w jego zakamarkach dodatkowe treści. Z czasem uświadomiłem sobie, że tego, co tam jest, tak naprawdę nie widziałem, gdy doświadczałem swoich podróży. Potem, gdy patrzyłem na zdjęcie, pamięć budziła się na nowo i jeszcze raz przeżywałem wszystko, a to przeżycie było wzbogacone o dodatkowe informacje. Np. kiedy na Czukotce zrobiłem fotografię namiotu (czuma), z boku wisiały suszone ryby, których właściwie wtedy nie dostrzegłem. Dopiero w domu zobaczyłem, że one tworzą całość i to nie jest przypadkowe.
Od zawsze fascynuje mnie przyroda, ludzie, ich zachowania i umiejętności. Jestem myśliwym zrzeszonym w Polskim Związku Łowieckim oraz licencjonowanym myśliwym Kanad i Alaski. A jak się jest myśliwym, to wędruje się tam, gdzie zwierzyna. Często są to odludzia, w które nikt turystycznie by nie pojechał.
Alaska: Dwa tygodnie pośród reniferów, niedźwiedzi i wilków
Tę wspomnieniową podróż zaczynam właściwie od końca, bo moją ostatnią wyprawą z 2012 r., kiedy poleciałem na Alaskę. Najkrótszy lot wiódł z Frankfurtu nad Menem przez Biegun Północny do Anchorage, a potem w Góry Brooksa. U celu mojej podróży lądowaliśmy na żwirowym podłożu samolotem, który przewoził tylko jednego pasażera, a było nas trzech. Gdy dotarłem na miejsce pierwszy, czekałem, aż pilot wróci z pozostałymi kolegami. Na bezkresnej przestrzeni był już przewodnik z Montany. Zdążył rozbić niewielki namiot. Ja postawiłem drugi.
Na Alaskę przyleciałem, żeby zobaczyć bezmiar tej pustki i przesiąknąć jej atmosferą, życiem bez kontaktu z ludźmi. Przecież oni 20 tys. lat temu szli tamtędy z płw. Czukockiego w Azji. Szukali swojego życia i miejsca na ziemi. Jedni ruszyli na południe to późniejsi Indianie, drudzy północnym kręgiem to Eskimosi, czyli dosłownie zjadacze surowego mięsa, dziś zwani Inuitami – ludźmi. Nie natrafiłem na ich ślady, ale zrobili to archeolodzy, którzy określają, że one pochodzą właśnie sprzed 20 tys. lat i potwierdzają, że tamci ludzie wypracowali umiejętność przeżycia w trudnych arktycznych warunkach. Tysiące lat przyzwyczajali się do życia osiem miesięcy zimą w śniegu i cztery bez. To nie była prosta sprawa. Na północnych obszarach nie ma drzewa. Nie mogli więc ugotować ryby ani innego mięsa. Jedli surowiznę.
A my, kiedy tam przebywaliśmy przez dwa tygodnie, mieliśmy pokarm w proszku jak kosmonauci. Smaki były różne: a to zupy meksykańskiej, a to ziemniaków z wołowiną. Jednak to był tylko smak w proszku. Przez dwa tygodnie tylko proszek. Dostawaliśmy go w aluminiowych torebkach, do których wlewało się wrzątek, czekało pięć minut i danie gotowe. Nie było warzyw, żadnych dodatków, ale jedzenie okazało się smaczne. Obecnie Inuici mieszkają nie w igloo, a w rezerwatach lub osiedlach, na co dzień wykorzystując zdobycze cywilizacji.
W Aktyce wody jest pod dostatkiem. Czy ją weźmiesz z potoku czy z rzeki, nieważne. Panuje tam wieczna zmarzlina, więc woda nie ma bakterii, jest najlepsza na świecie. W czasie pobytu tam moje myśli krążyły wokół pytań, co by było, gdyby w obecnie zorganizowanym świecie zabrakło energii elektrycznej i innych zdobyczy cywilizacji. Wiem to. Człowiek nie przetrwałby. Choć jest tam ogrom niezagospodarowanej przestrzeni, to brakuje warunków do trwałego przebywania ludzi. Na ziemi są inne miejsca, które pozwalają na łatwiejsze przetrwanie gatunku ludzkiego. Tam żyją głównie zwierzęta, więc dwa tygodnie spędziliśmy pośród reniferów, niedźwiedzi i wilków.
Świat wokół bieguna, Kanada Jukon: Dwa tygodnie w siodle
Tym razem celem mojej podróży był Jukon, czyli terytorium graniczące z Alaską. Z Heathrow w Londynie leciałem do Vancouver w Kanadzie. Niestety, wyprawa zaczęła się od niespodziewanej przygody na angielskim lotnisku. Okazało się, że nie miałem ważnej wizy. Polacy nie muszą jej mieć, ale mój paszport był stary, nietelemetryczny i zostałem zatrzymany. Był piątek. Czekałem do poniedziałku, bo w soboty ambasada Kanady nie pracuje. Dopiero we wtorek dotarłem na Jukon.
Oczywiście, w takiej sytuacji zawala się cały świat, bo tam za oceanem ludzie na mnie czekali bez wiadomości, kiedy przylecę i czy w ogóle tę wizę dostanę.
Ostatecznie udało mi się i z trzydniowym opóźnieniem dotarłem na Jukon, by dwa tygodnie po osiem-dziesięć godzin dziennie spędzić w siodle, wędrując na końskim grzbiecie.
Obszar na północ od Whitehorse jest obszarem wiecznej zmarzliny. Jadąc na koniu, trzeba dokładnie wpatrywać się w zróżnicowany teren. Zdarzyło się, że mój koń się przewrócił. Wpadł w dziurę. W takiej sytuacji jeździec musi jak najszybciej zeskoczyć z niego. Upadłem więc na głaz plecami. Szczęśliwie, nic mi się nie stało, bo ochronił mnie plecak. Ale nie wolno upadać razem z koniem, bo zwierzę przygniecie i połamie człowieka. Trzeba wydostać nogi ze strzemion i lecieć obojętnie gdzie, byle nie pod konia. Jak upadniesz z wysokości półtora metra, nic ci się nie stanie. Wtedy też tak było. Przewodnik tylko krzyknął„OK?”Aja odpowiedziałem „OK!” i pojechaliśmy dalej.
Mieliśmy siedem koni – dwa dla nas, a pięć na bagaże i do transportu mięsa. Kiedy stawaliśmy na odpoczynek, pętaliśmy koniom przednie pęciny, by nie spłoszyły się i nie uciekły.
Sporo chodziliśmy. Wdrapywaliśmy się na wzniesienia i góry od 1300 do 2000 m n.p.m., by mieć większe pole widzenia. Oprócz lornetek korzystaliśmy z lunety, która zbliża 40-krotnie. Dzięki temu widzieliśmy łosia nawet z odległości 5 km. Myśliwego obowiązuje tam zasada, że po odstrzeleniu zwierzęcia mięso może zjeść, ale też pakuje się je w pojemniki i przewozi do specjalnego punktu, a stamtąd do potrzebujących ludzi, do domów starców, szkół, przytułków, więzień. Nie ma obawy, że mięso się zepsuje, bo przecież panują tam minusowe temperatury. Nie wolno go wyrzucać, musi być zjedzone. Asmakuje, jak mięso jelenia.
W historii Kanady bardzo ważnym okresem był czas Gorączki Złota.
Od 1896 r. ok. 30 tys. ludzi z różnych kontynentów świata, ogarniętych nadzieją na szybkie wzbogacenie się, zawędrowało w dorzecze rzeki Jukon, szczególnie nad potoki w pobliżu Whitehorse i Dawson City, gdzie Jack London napisał słyną powieść „Zew krwi”.
I my na kilka dni zboczyliśmy tam ze swojej trasy. Co zobaczyliśmy? Przemysłowe kopalnie złota. Sfotografowałem je z dwuosobowego samolotu, którego młody pilot o mały włos nie stracił kontroli nad lotem, gdy niebezpiecznie zbliżyliśmy się na małej wysokości do łańcucha górskiego. Na szczęście, wyszliśmy z tego cało. Małe awionetki typu hydroplan bywają niebezpieczne w zróżnicowanym wysokościowo terenie.
Kanada – Biała Cisza Północy: Chroń swoją energię
Jeśli mam wybierać podróż w ciepłe kraje czy pod biegun, wolę to drugie. Dlatego kolejny raz pojechałem do Kanady zimą. Biała Cisza Północy urzekła mnie. Zaczęliśmy od kampusu Kandyjczyjów polskiego pochodzenia, czyli państwa Starskich. Jadąc tam, w pobliże zachodniego wybrzeża Zatoki Hudsona, człowiek musi być zahartowany. Wędrowaliśmy całe dnie w temperaturze minus 25 stopni do ponad minus 40. Ale nie ma się co bać takiej temperatury. Tam oddycha się tlenem, więc krew w
żyłach jest dotleniona. I nie wolno ubierać bawełnianej bielizny. Bawełna tam to śmierć, bo trzyma wilgoć. Nawet wełna ją oddaje, a bawełna nie. W czasie wędrówki musieliśmy mieć na sobie pomarańczowe kamizelki, które pięknie kontrastowały z bielą śniegu. Dzięki nim byliśmy widoczni w terenie, na którym przemieszczali się też inni myśliwi. To w ramach bezpieczeństwa, by ktoś nas nie postrzelił.
W Kanadzie obowiązują konkretne regulacje dotyczące myśliwych i wędkarzy. Istnieje ustalony na rok limit odstrzału zwierzyny i nie można tego zmienić. Duże uprawnienia mają tubylcy, mieszkańcy starej Ameryki, czyli Eskimosi i Indianie. Oni np. mogą pozyskiwać foki, ale jeśli im zapłacę, mogą swój limit scedować na mnie. Mają też pierwszeństwo w przypadku odstrzału niedźwiedzi. Wszystko podlega tam ścisłej inwentaryzacji. Jeśli przyrost zwierzyny jest mniejszy, nie ma odstrzałów i pozyskiwania. Ale strzelać bez pozwolenia nikt się nie odważy, bo kary są niewyobrażalne. Dlatego też nie ma kłusownictwa, bo za to przepada wszystko: broń i samochód. Kara kwotowo także jest bardzo duża. Organizator wyprawy traci licencję i jego byt upada.
Ludzie północy żyją według swoich zasad. Dla nich najważniejsze jest, ile tłuszczu ma pożywienie. Kiedyś, będąc wśród Eskimosów na Grenlandii, złowiłem dorsza, ale kobieta powiedziała mi, że to trucizna i żebym go wyrzucił. Pomyślałem: Co ona mówi? I w końcu zrozumiałem, że ilość energii wydzielona przez nasz organizm na strawienie musi być większa niż wartość energetyczna ryby. Trzeba więc łowić łososia, bo on ma więcej tłuszczu i to zdrowego. Innym razem, kiedy nocą wyszedłem z namiotu, tubylec pouczył mnie, bym załatwiał potrzebę do jakiejś butelki, a potem jeszcze skorzystał z tego ciepła, ogrzewając się nim. Dla nich to nie jest jakiś obrzydliwy ubytek, ale szansa na zdobycie energii. Jest nią właśnie ciepło. Pierwsza zasada Arktyki brzmi: Chroń swojąenergię!
Kanada – w puszczy i na wodzie: Śladem leśnych kurierów
Kanada to kraj tolerancji i wielokulturowości. Otoczona trzema oceanami, ukrywa na swej powierzchni ok. 2 min jezior, wiele zatok i rzek. Jest wielka jak Europa. Ale na 10 min km kw. mieszka ok. 30 min ludzi, czyli mniej niż w Polsce. Obszary niezasiedlone stanowią rezerwę dla ludzkiej populacji. W Kanadzie wszystko jest poukładane, skodyfikowane i określone, ale jest też miejsce dla swobód. Jeśli coś ustalono, nie trzeba tego zmieniać. Dzięki temu nie tworzą się wielkie napięcia społeczne. Odmienności ludzi, kultury, wiary, muzyki, symboli, żyją obok siebie niezależnie. Tu panuje niewtrącanie się do czyjegoś garnka. I to właśnie tolerancja przyciągnęła do Kanady tak liczną emigrację. Bo jeśli ktoś nosi czerwony krawat, to nie oznacza, że jest komunistą, a jeśli nawet jest, to jego prywatna sprawa. Inny ma pióra we włosach i to też jego prywatna sprawa, bo taki jest zwyczaj jego ludu. Nikt nie zwraca na to uwagi, a jeśli już, to nie wyciąga konfrontacyjnych wniosków. Odmienności kulturowe są potrzebne, bo stanowią tygiel, a nie walkę w tyglu. Nie ma tam antagonizmów narodowościowych, religijnych i uprzedzeń. Kiedy ktoś ma jedno oko skośne, a drugim patrzy prosto, to jest to bez znaczenia. Tamtejsza wielokulturowość jest dla mnie przykładem do naśladowania na świecie.
Lipcową wyprawę do Kanady poświęciłem Indianom i leśnym
kurierom, o których czytałem w młodości, a którzy w XVIII, XIX i XX wieku wędrowali tysiące kilometrów, by polować na bobry. Ich skóry były poszukiwane przez bogatych Europejczyków od końca XVII w., stąd opłacalność takiego zajęcia. Ono dawało im utrzymanie.
Ruszyliśmy na wycieczkę szlakiem prawdziwych traperów, rzeką Kurierów Leśnych Abitibi River (w dorzeczu Zatoki Hudsona). Płynęliśmy i wędrowaliśmy tak, jak to robili oni przed laty, z tym że nasze canoe o wadze ok. 15-20 kg nie było z brzozowej kory, ale z plastiku. Przemierzając tamte tereny, dostrzegłem w zaroślach tablice upamiętniające ludzi, którzy tam umierali i ginęli. Mieli od 18 do 30 lat. Starsi nie nadawali się do takiej wyprawy, bowiem wędrówka trwała rok albo i dłużej. To było z ich strony niewiarygodne poświęcenie i walka o każdy dzień przetrwania. Trzeba było: zdobyć skórę, sprzedać ją, dostać zapłatę i kupić coś dojedzenia.
Z czasem powstała kampania Hudsona (Hudson Bay Company), czyli przedsiębiorstwo skupujące skórki. To ono – w zamian za ich przywiezienie – wyposażało kurierów w potrzebny sprzęt. Gdy do trattorii, czyli punktu skupu, kurierzy dostarczali towar, dostawali: noże, patelnie, produkty codziennego użytku. To zajęcie było bardzo ryzykowne, stąd w zaroślach pozostały zapomniane cmentarzyska, jedyne miejsca, w których zatrzymała się pamięć po tych ludziach. To im Kanada zawdzięcza rozwój gospodarczy. Pamięć o nich zachował mój przyjaciel Józef Starski, poeta i filmowiec, Polak, który od 30 lat mieszka w Kanadzie. Wydał dwie książki „Kanada – Kraj Bobra i Klonowego Liścia” oraz „Zew Kanadyjskiej Puszczy”. Nagrał również cykl filmów pt. „Poznaj Kanadę”.
New York, Filadelfia, Baltimore, Waszyngton Floryda i Kalifornia: Nie ma rzeczy nieosiągalnych
W 1993 r. byłem w Waszyngtonie, Baltimore, Nowym Jorku i Philadelphii. Z grupą polskich przedsiębiorców odwiedziliśmy Kongres USA, Biały Dom, Departament Stanu. Dziesięć dni spotkań i wykładów. To było moje pierwsze zetknięcie się ze Stanami. Tam spojrzałem na pojęcie „Liberty” w zupełnie innym kontekście, bo to jest wolność: gospodarcza, człowieka, słowa, kultury, czyli całkowite przeciwieństwo totalitaryzmu. Od tamtej chwili świat widzę inaczej. Wolność jest nośnikiem rozwoju i docierania do pożądanego, zaprogramowanego i wyznaczonego celu. Ona wymyka się z ustalonych schematów. Owsiaka „Róbta co chceta” to właśnie odniesienie nie tylko do liberalizmu, ale do wolności. Dzięki niej tempo zmian było niewyobrażalne. Maria Skłodowska-Curie odkryła nowe pierwiastki, a ich zastosowanie spowodowało niebywałe osiągnięcia w rozwoju ludzkości. Wynalezienie rakiet i paliwa do nich umożliwiło oderwanie ciężaru od przyciągania ziemskiego. Można było wypuścić się w przestrzeń kosmiczną. Zetknięcie się z tymi zdobyczami w sensie teoretycznym i praktycznym dało mi inne spojrzenie na świat i możliwości rozwojowe za pośrednictwem człowieka. By tę myśl zrealizować, trzeba uwolnić fantazję i wierzyć, że nie ma rzeczy nieosiągalnych. Jak jest nakreślony cel, to wszystko można zdobyć pracą i konsekwencją. Błędem w rozwoju jest brak wolności i rezygnacja z działania, bo np. pojawiły się jakieś kłopoty czy trudności. Cały problem właśnie w tym. Jeśli się je rozwiąże, jest postęp, nowe technologie, przekraczanie bariery. Generalnym błędem społeczeństwa biednego jest brak finansów na rozwój, naukę i kulturę, szukanie dróg do nowych rozwiązań czy patentów. Właśnie w Polsce to jest zaniedbane. Choć minęło już 20 lat, niewiele zrobiło się w tym kierunku. Politycy chcą osiągnąć efekt kadencyjnie, a wyżyny nauki i techniki osiąga się po długim czasie i nie można ich oceniać w kategoriach społecznej akceptacji, bo zrozumienie efektów może przyjść po dziesięciu latach, a nawet po kolejnym pokoleniu. Dopiero historia oceni, czy pewne założenia były właściwe. Zrozumiałe jest, że ludzie chcą jeść na bieżąco, a nie czekać 20, 30 lat, jednak polityk (człowiek, partia) musi być odpowiedzialny za przyszłość państwa. Wszystko, co robimy, powinno być nacechowane widzeniem perspektywicznym, na 30, 40, 50 lat i więcej. Musi być ponadpartyjne, dotyczyć wszystkich, którzy sięgają po władzę. Niestety, oni chcą osiągać szybkie efekty. Są wybierani na dwie, trzy kadencje, ale powinni tak myśleć, jakby mieli być przez pięć, a nawet dłużej. 20 lat temu świat wchodził w mechanizmy rynku globalnego. Amerykanie wiedzieli, że ten kierunek rozwoju jest nieodzowny. Konieczne było otwarcie rynków dla towarów i usług oraz otwarcie granic.
Wiele lat istniały bariery celne, limity ilościowe przepływu towarów między państwami lub organizacjami w handlu światowym. Ograniczenia te obciążone były podatkami w postaci ceł. Dążenie do zlikwidowania tych barier to tworzenie podstaw globalizacji. To doszło do naszych umysłów: spojrzenie na świat, widzenie nieuniknionych procesów w jego rozwoju społecznym, możliwość wyciągnięcia wniosków, które w działalności gospodarczej i politycznej miały i wciąż mają znaczenie.
Wiedziałem, że tu w Polsce jest ziemia obiecana, jest ugór, który trzeba orać, siać i potem zbierać. Wszystkie gospodarki po socjalizmie musiały runąć, bo nie były strukturalnie dostosowane do rozwiniętej gospodarki światowej. Z tą świadomością człowiek podejmuje inne kroki, także działania nienacechowane na efekt z dnia na dzień, ale na rozwój w przyszłości.
Spojrzenie na World Trade Center (470 m): Refleksja o wieczności
W trakcie jednego z wykładów w USA, dyrektor koncernu informował nas o możliwościach produkcji stali i stopów, które pozwalają na różne zastosowanie, niebywałe pod względem wytrzymałości. Potem, kiedy wjeżdżałem na WTC, przyglądałem się stalowym profilom użytym do zbudowania tej konstrukcji oraz wież wysokich na prawie 500 m. Myślałem sobie: „Widziałem piramidy w Gizie, które wytrzymały kilka tysięcy lat, ale to dzieło konstruktorów wytrzyma pewnie 10 tys. lat, chyba że zniszczą je wybuchy atomowe.” Jakże się myliłem. W osiem lat później przekonaliśmy się, że wystarczyła wysoka temperatura, która uplastyczniła metal i wieże runęły. Dowiedziałem się o tym, gdy wracałem ze Szczecina. Akurat jechałem ul. Myśliborską i usłyszałem w radiu, że jedna z wież się pali. Dojechałem do domu, włączyłem TV i ku mojemu przerażeniu za kilkanaście sekund samolot uderzył w drugą wieżę. Uświadomiłem sobie, że moja wizja trwałości przez następne 10 tys. lat legła w gruzach. Nigdy nie trzeba być bezczelnie pewnym, że coś może trwać wiecznie.
Na brzegach dwóch oceanów: Początek kryzysu, a hollywoodzki blichtr
Na Florydę poleciałem zimą 2009. Na dworze 20-25 stopni. Oczywiście, w plusie. W marinie spokojnie śpiąjachty i motorówki.W apartamentowcach, które rozsiadły się nad brzegiem oceanu, toczy się spokojniejsze niż latem życie.
Choć w lutym na plaży jest mniej ludzi, spotykam wielu o smukłych sylwetkach, ale też otyłych. To znak naszych czasów i fastfoodowego jedzenia.
2009 rok, to początek gospodarczego kryzysu. Ceny spadają. Można kupić tanie domki. Z całą infrastrukturą, 200-300 m. od morza dałoby się zostać właścicielem niedużej nieruchomości za jakieś 100 tys. dolarów. Zastanawialiśmy się z kolegami, czy nie zdecydować się na kupno, bo w trójkę byłoby nas na to stać, ale postawiliśmy sobie pytanie, co byśmy tam robili i kiedy mieli czas na wypoczynek? Uznaliśmy, że to nie dla nas.
Z Florydy dotarłem na drugi brzeg Stanów do Los Angeles, Hollywood, Alei Gwiazd, Beverly Hills i przed Kodak Theatre, gdzie wręczają Oscary. Przejechałem ulicami Los Angeles i wzgórz Hollywoodu i przekonałem się, że wszystkich willi i rezydencji strzeże ochrona. Zobaczyć można tylko tyle, co z okien samochodu. Nie wolno też robić zbyt otwarcie zdjęć, bo może to być podejrzane. Inne, ale też dziwne wrażenie zrobił na mnie Kodak Teatre. To szczególne miejsce w azjatyckim stylu, zbyt kiczowate. Ale jest symbolem przemysłu filmowego Ameryki, który okazał się sukcesem. Mamy tam również swoje ślady. Oscara odbierali przecież: Roman Polański, Andrzej Wajda czy Janusz Kamiński.
W Ameryce Środkowej: Śladami Majów i Azteków
Podróż po Ameryce Środkowej to rejs zachodnim wybrzeżem Oceanu Spokojnego przez Meksyk, Gwatemalę, Nikaraguę, Kostarykę, Kanał Panamski, po Kolumbię i Wyspę Aruba na Morzu Karaibskim. Miałem przed sobą różnorodny krajobraz, który wciąż przypominał mi ludzi z przeszłości, z XVI i następnych wieków, gdy wyznacznikiem dobrobytu był świat złota.
W Meksyku ślady historii znajdują się głęboko na lądzie, my natomiast dotknęliśmy obszarów oceanu i bujnego życia flory i fauny tamtych wód, które okalając Meksyk i Amerykę Środkową, obfitują w łowiska ryb, pełne różnorodnych gatunków. Miałem marzenie złowić ogromnych rozmiarów marlina. To okaz dochodzący do trzech metrów długości, z charakterystyczną płetwą grzbietową w kształcie żagla oraz pyskiem zakończonym iglicą, zwaną mieczem której długość sięga do 60-70 cm (stąd też nazwa rodziny miecznikowate). Niezależnie od tego złowiliśmy potężne makrele. Choć to ryby znane w Polsce, różnią się mikrosmakiem poszczególnych mórz i oceanów. Meksyk to świat Majów i Azteków, o którym czytywałem w młodości. Przeszedł do historii jako wspomnienie legendarnych budowli, ale też i wiedzy architektonicznej czy matematycznej, która pozwoliła na zachowanie materialnych świadectw, czyli ruin grobowców i świątyń. Jednakże znad brzegu oceanu i przyległych wysp wyrastają nowe obiekty gastronomiczne, a nawet apartamentowce, wykorzystywane przez turystów. Znacznie różnią się od swoich poprzedników.
Kolejny nasz przystanek to Gwatemala, kraina górska stykająca się z oceanem. W swoim wnętrzu kryje obszary uporządkowanego rolnictwa z plantacjami kakaowców, bananowców, kawowców, jak również zbóż. Generalni zmiany te jednak zostały ukształtowane z gór wulkanicznych, z wciąż czynnymi kraterami i pięknymi wysokogórskimi jeziorami, jak Atitlan, którego wody są ciepłe, stąd wokół na zboczach uprawia się ziemię. We współczesną architekturę wkrada się wiele przykładów zabudowy kempingowej o charakterze turystycznym, a potomkowie Majów, obok obsługi turystów, zajmują się handlem i to często towarów wyprodukowanych w Chinach. A ja wciąż mam w pamięci obraz ich przodków, którzy w historii prekolumbijskiej żyli w zupełnie innych warunkach i w innym świecie. Globalizacja i cywilizacja inaczej ukształtowały współczesnych Majów, których znamy z książek. Tych już się nie spotyka, bo zmieniło się wszystko. Także chrześcijaństwo wprowadziło inne zwyczaje i obrzędy oraz wiarę. Religijność obecnych mieszkańców uwidacznia się w kulcie Maryjnym i w licznych, często spotykanych procesjach ulicznych, przypominających manifestację lub pochód. Wynika to jednak z głębokiej wiary i przekonania do wartości, które zostały przejęte od Europejczyków.
Wizyta w Nikaragui już na pierwszy rzut oka pokazuje, że to kraj bardziej zniszczony niż Gwatemala, ponieważ przez lata toczyły się tam wewnętrzne walki między starym porządkiem, a próbą jego zmiany przez ruchy narodowowyzwoleńcze inspirowane z Kuby. Widoczne są więc ślady tych walk, ale również brakuje dbałości o zabytki. Owszem, są stare obiekty, ale co z tego, jak nie ma za co ich odrestaurować czy choćby naprawić.
W środkowej części Nikaragui znajdująsię liczne czynne wulkany, np. słynny Wulkan Masaya. Ich obecność wpływa na otoczenie i środowisko, wydzielając wyższą temperaturę, mgły i osady pyłów wulkanicznych w promieniu kilkunastu kilometrów. Świadomość zamieszkania tak blisko czynnego wulkanu nie wywołuje jednak u miejscowych strachu czy lęku. Dopiero drżenie ziemi, do którego są przecież przyzwyczajeni, uruchamia w nich reakcje obronne. Wulkan Masaya to bardzo popularne miejsce, do którego przyjeżdżają wycieczki. Szczególną atrakcją turystycznąjest możliwość spojrzenia do samego krateru, do którego przed wiekami na przebłaganie rozgniewanych bogów wrzucano jako ofiary dziewice i dzieci.
Tam, gdzie dopłynął Krzysztof Kolumb
Nasza wyprawa dociera do ziem odkrytych w 1502 r. przez Krzysztofa Kolumba. To Costa Rica. W tym miejscu nie ma pojęcia zimy. Duży obszar kraju pokrywają niezwykle bujne lasy deszczowe, z barwną florą, pięknymi kwiatami wśród rozłożystych drzew i równie pięknymi ptakami czy niezliczonymi gatunkami owadów. Ponieważ średnia opadów jest tam pięciokrotnie większa niż w strefie umiarkowanej przy temperaturze w ciągu roku ok. 25-40 stopni wytwarza to swoisty klimat. Ziemia nasyca się wodą, a wszelkie życie powietrzem, którego wilgotność sięga 90 proc. Te obszary są płucami globu, podobnie jak Puszcza Amazońska. W lesie deszczowym nie sposób przemieszczać się bez maczety, którą formuje się przejście, i kija do obrony przed gadami. Podróż po deszczowym lesie odbyliśmy kolejką linową, którą z łatwością napowietrznie pokonaliśmy cały las, zerkając na niego z góry. Trzeba przyznać, że wagoniki kolejki prezentują lokalną myśl techniczną. Na odcinku kilku kilometrów przesuwają się powoli. Są odsłonięte, bo wiatrów tam prawie się nie spotyka. A wokół słyszy się muzykę lasu deszczowego, która płynie z dźwięków wydawanych przez ptaki i inne zwierzęta.
Kanał Panamski: Zbliżenie dwóch oceanów
Z kolejki w lasach deszczowych znów przesiedliśmy się na statek, który dowiózł nas do Kanału Panamskiego. Zaprojektowany w 1879, a budowany w I. 1904-14, łączy Atlantyk z Oceanem Spokojnym dzięki systemowi śluz i kanałów, którymi przepływają statki pasażerskie, drobnicowce, kontenerowce, chemikaliowce.
Podróż kanałem pozwoliła mi uświadomić sobie ogrom przedsięwzięcia, jakie w tamtych warunkach musieli zrealizować jego budowniczowie. Trzeba pamiętać, że zginęło tam ok. 20 tys. ludzi przy pracach, na skutek chorób, ale też ukąszeń węży. To cena, za którą powstał wspaniały skrót pozwalający dziś zaoszczędzić żeglarzom kilkanaście tysięcy kilometrów, czyli jakiś miesiąc podróży. Te 81 km, przy różnicy poziomów wynoszącej 26 m, pokonuje się w kilkadziesiąt godzin. System jest niby prosty, ale wymaga precyzji. Służy z pewnymi modyfikacjami już niemal 100 lat. U wylotu Kanału Panamskiego wyrosło miasto Panama City, ale my płyniemy do Kartageny.
Kartagena: Skarbnica Inków
Kartagena to legenda. Założona nad Morzem Karaibskim w 1533 r. przez Hiszpanów, była główną bazą magazynową, w której gromadzili skarby Inków. Stąd też wywożono złoto do Europy. Do dziś pozostały tu potężne mury twierdzy, które broniły jej przed piratami, a fortyfikacje zadziwiają licznymi pułapkami, które w wyrafinowany sposób zaskakiwały napastnika, unicestwiając go w zapadni albo niespodziewanie ucinając głowę. Historia Kartageny przeniosła się też na współczesność, bo także dzisiaj każdy dom jest twierdzą, warownią. Ma być niedostępny i otoczony murem. Kraty są wszędzie, w patiach i w oknach, gdyż wszędzie plagąsą kradzieże.
Architektura miasta nawiązuje do przeszłości, akcentując hiszpańskie wzorce państwa kolonialnego. Na starym mieście można spotkać liczne rzeźby. Byłem zaskoczony tą nową formą przekazu artystycznego w postaci wyrafinowanej techniki cięcia palnikiem w metalu. Obok postaci osób czy ptaków uwieczniono także scenki rodzajowe, np. stół z krzesłami, na których siedzą biesiadnicy, trzymający w dłoniach kieliszki od wina.
Po drugiej stronie zatoki rozsiadła się nowa Kartagena. W starej pozostały przepiękne pałace, rezydencje i klasztory. W jednym z nich w 1986 r. był papież Polak Jan Paweł II, ponieważ także tutaj kult Maryjny jest mocno rozwinięty. Ludzie urządzają procesje, niosąc figurki Matki Boskiej. Wierzą, że ona podzieli się dobrem z tymi, którzy jej ufają.
Aruba: Kolorowa wyspa
Po kolejnym dniu drogi dotarliśmy na Arubę. To wyspa w pobliżu Wenezueli na Morzu Karaibskim, będąca kolonią holenderską. Dla ludzi, którzy tam mieszkali, zawsze najważniejszy był świat złota jako wyznacznik dobrobytu. Ch ciel i je zdobyć, wywieźć do Europy i tam konsumować.
Dziś na Arubie dominuje styl holendersko-kolonialny, ale nazbyt cukierkowy. Podobnie jest w stolicy Oranjestad, gdzie dominują kolorowe budynki niczym pałace. Często toczy się w nich życie… handlowe, jak kiedyś w naszych Spółdzielczych Domach Handlowych. Ulice są czyściuteńkie, a przy nich różnobarwne domki zatopione w roślinności ciepłego klimatu karaibskiego. Dominuje niska roślinność strefy suchej i deszczowej. By sprawdzić, jak płynie życie na wyspie, siadłem w autobus i pojechałem na obszary z wypiętrzeniami ziemi, charakterystycznymi dla terenów powulkanicznych. Nad morzem natknąłem się na pozostałości po fortyfikacjach z XVII w., chroniących teren przed piratami. Nawet z dala od ludzi można spotkać tu kapliczki, w których wnętrzu zwykle jest postać Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus.
Brazylia i Urugwaj: Karnawał pod okiem Chrystusa
Brazylia to potężny kraj, w którym żyje 201 min ludności. 54 proc, mieszkańców stanowią biali, 39 proc, mulaci, 6 proc, czarni, z tego 80 proc, chrześcijanie. Bieda i bogactwo uczestniczą tam w życiu na co dzień. Złodziejstwo szerzy się na każdym niemal kroku. Jednemu z naszych kolegów podróży, 30-letniemu atletycznemu mężczyźnie wzrostu 185 cm, złodzieje zerwali łańcuszek z szyi i nie było szans na ich dogonienie. Dlatego też jachty stoją w porcie z dala od brzegu, żeby nikt ich nie okradł. Brazylia jest postrzegana jako kraj, który rozwija się ekonomicznie i politycznie. Mówi się, że jest obok Indii i Chin motorem światowej gospodarki.
Nad stolicą Rio góruje pomnik Chrystusa, umiejscowiony na wzniesieniu o wysokości 710 m n. p. m. Zwykle spowijają go mgły, powstające z powodu chmury ciepła unoszącej się nad oceanem, która natrafia na chłodniejsze powietrze odbite od skały i powoduje kondensację pary wodnej. Chrystus jest zawsze oświetlony. Żeby zobaczyć go z bliska, trzeba udać się na górę kolejką linową, a potem szynową.
Brazylia to głównie Karnawał w Rio, festiwal samby i nagiego ciała, które tam nie jest wstydem. Karnawał oczywiście zaskakuje. Człowiek sobie wyobraża, że on tak wygląda, ale jak się już z nim zetknie, to mówi: „Ależ to jest piękne”. To nie może się nie podobać. Może się to wydawać dziwne, ale ta tradycja wiąże się z tradycją chrześcijańską. Od ostatniej soboty przed środą popielcową, przez cztery dni ludzie tańczą i śpiewają. Na platformach poruszają się po specjalnym sambodroomie, który tworzy zamknięta ulica. Korowód przesuwa się na odcinku kilku kilometrów. Szaleństwo tańca w bardzo skąpych, ale bogatych strojach to jest dyspensa, swoisty odpust i pozwolenie na odstępstwo od normy całorocznego ubierania się. W zabawie czynnie uczestniczą młodzi, ale oglądają ludzie w różnym wieku. Wiedzie ich tam ciekawość zachowań i obrzędów. Atmosfera jest bardzo podniosła, emocjonalnie napięta, czuć, że w ludziach są całe pokłady niepohamowanego seksu, potrzeba wyżycia się, wybuchu tych emocji. Na pewno też pomagają sobie używkami. Nie chodzą jednak pijani i się nie zataczają. Coraz częściej patrzymy na karnawał jako na pewien obszar kulturowy, zwyczaj samby, czyli tańca, który zrodził się na zachodnich brzegach Afryki i wywoływał u czarnych niewolników określone zachowania. Na skutek powszechności i rywalizacji dzielnic, samba zyskała popularność, oglądalność i zainteresowanie. Teraz to taniec wszystkich ludzi.
Dość blado w porównaniu z karnawałową Brazylią wypada Urugwaj, zamieszkały w 88 proc, przez potomków imigrantów hiszpańskich i włoskich. Choć to najbardziej europejski kraj w Ameryce Pd., stopa życiowa jest wysoka, to ludzie są głównie rolnikami. Po przybyciu na te ziemie zmienili wszystko tak, jak było u nich. Warunki klimatyczne mają bardzo dobre, ziemię też. Na wsi panuje spokój i porządek. Żyją z uprawy zbóż i herbaty Yerba Matę, hodują bydło, jeżdżą konno, rozwijają agroturystykę. Podstawą ich jadłospisu jest mięso: wołowina, wieprzowina i baranina.
Argentyna: Kraj Papieża Franciszka, Evy Peron i piłki nożnej
Argentyna to 2,7 min km kw. powierzchni i tylko 40 min ludności. Ten kraj jest dostawcą zbóż, mięsa, owiec, bydła. Na wsi pielęgnuje się zwyczaje, a gaucho, czyli pasterze bydła i owiec, to doskonali jeźdźcy. Z zachwytem obserwowałem, jak galopując, trafiali włócznią w oczko średnicy 6 cm. To wymaga niezwykłej sprawności. Nie wyobrażam sobie, żebym coś takiego zrobił, choć sam jeżdżę konno. Argentyna to z drugiej strony kraj piłki nożnej i od niedawna papieża Franciszka. Choć jego pontyfikat jest krótki, to już zaznaczył się skromnością i nawiązaniem do ubóstwa człowieka. Jak w Urugwaju, tak też tu Yerba Matę jest tradycyjnym napojem. Herbatę pije się w kubkach ze skóry, do których przytwierdzona jest łyżka z klapką do zaparzania. Od kilkudziesięciu lat Argentyna jest jednym ze spichlerzy świata. Jej ogromne przestrzenie są zagospodarowane, mimo różnic klimatu od podzwrotnikowego do kontynentalnego. Stolicą Argentyny jest Buenos Aires. Jego współczesna przeszłość to Eva Peron, socjalistka z lat 50., bliska ludowi pracy, propagatorka rozstrzygnięć socjalnych dla Argentyńczyków, którzy za to ją
uwielbiali. Niestety, rozdawnictwo niepoparte wydajnością pracy doprowadziło do głębokiego kryzysu gospodarczego kraju. Po Evicie Peron została tablica pamiątkowa na grobowcu w mieście umarłych, które znajduje się w centrum Buenos. To niezwykła nekropolia, w której od pokoleń składa się w kilkupiętrowych grobowcach zwłoki członków rodzin. Do tego cmentarza wchodzi się jak do pałacu. Nad bramą widnieje napis „Requiescant in pace”. Wokół stoją wysokie budynki. Robi to ogromne wrażenie, bo nie ma na grobowcach wianków, świec ani żadnych zbędnych ozdób. W środku żywego miasta, miasto umarłych. Nekropolia Cementaris de la Recoleta zaprojektowana została przez francuskiego inżyniera Prospero Catelina, a w 1881 zmieniona przez włoskiego architekta Juana Antonia Buschiazzo. Zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. Jestem szczerze zachwycony formą, bogactwem i uznaniem człowieka przez człowieka, sposobem zachowania jego pamięci. Nigdzie na świecie nie spotkałem czegoś takiego. Np. na Czukotce, na ogromnych obszarach nie ma śladu po człowieku, a pozostaje po nim pamięć tak długo, jak żyją ci, którzy go znali. Dlatego, jeśli można coś po sobie zostawić, to jest to osiągnięcie.
Z Argentyny na Falklandy, do Chile: Refleksja o pięknie
Archipelag Falklandy tworzą dwie duże i 700 małych wysp. Zostały odkryte w XVI w. przez Johna Davisa. Brakuje tu fabryk i przemysłu. Nie ma rolnictwa. Ludzie utrzymują się z usług i rybołówstwa. Klimat jest niesprzyjający. Świadczą o tym choćby odkształcone na trwałe drzewa. To siła wiatru tak układa formę korony i na stałe zmienia położenie konarów. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie Patagonia, przestrzeń urody. Poczułem tu nieograniczoną wolność flory i dla człowieka. Ta kamienista ziemia bez ludzi sprowadza na mnie refleksje. To nie jest pustynia afrykańska, ale świat swoistego życia. Tu panuje inny klimat, inne powietrze i w mózgu inaczej jawi się człowiekowi świat. Dla mnie to urokliwy teren, ale nie mógłbym tam mieszkać. Człowieka nie idzie wyrwać z jednego do drugiego świata. Można się zetknąć z tamtym światem, ale im dłużej tam się jest, tym bardziej będzie się tęsknić do tych miejsc, w których człowiek się urodził, do swojej kultury. Inaczej czuję, gdy jadę tam turystycznie. Inaczej czułbym, gdybym jechał jak na emigrację. Jestem jednak turystą. Dziś tu, jutro gdzie indziej. Tylko pobieżnie oceniam jakiś kawałek ziemi. To może mieć swoją ulotną piękność i być fałszywym motywem do głębszej decyzji. A ja wracam i chcę wrócić. Zawsze po dłuższej nieobecności tęsknię za Polską. Bo dla mnie Polska jest piękna.
Przylądek Horn: Marzenie żeglarzy
Przylądek Horn wokół zimnych południowych mórz. Warunki coraz trudniejsze. Dlaczego jest tak nielubiany przez żeglarzy? To trudny obszar z niesprzyjającym klimatem, na którym często zdarzają się burze, sztormy, silne wiatry frontu polarno-antarktycznego.
Mieliśmy zatrzymać się w porcie Ushuaia, ale nie wpuszczono nas z uwagi na wcześniejszą wizytę na Falklandach. W tym czasie był tam książę Harry, więc Argentyna w odwecie nie pozwoliła wejść do portu dwóm statkom pasażerskim pływającym pod banderą Great Britin. Stąd dwa dni spędziliśmy w Cieśninie Magellana i Drake’a. Zobaczyliśmy przepiękne lodowce i góry.
W Cieśninie Magellana, która ma od 3 do 15 km szerokości, oglądałem jęzory lodowca. Jest ich wiele. To góry pokryte śniegiem i lodem, który się przemieszcza, a potem przez dziesiątki czy setki lat schodzi do wody. Opłynięcie Przylądka Horn jest marzeniem żeglarzy i wodniaków, ludzi szukających przygód w eksploracji ziemskich obszarów. Zderzenie aktywnego prądu, który powstaje z zimnej masy powietrza z Antarktydy, z ciepłymi masami powietrza znad Atlantyku i Oceanu Spokojnego wywołuje zawirowania i powoduje, że morze jest niespokojne. Często żeglarze, nie chcąc opływać przylądka, płyną Cieśniną Drake’a lub Magellana. Tam panuje cisza, spokój, piękne połączenie aktywnej strefy wulkanicznej z lodowcami zalegającymi góry na Ziemi Ognistej. Przylądek Horn wydawał się w mojej wyobraźni i z informacji tych, którzy doświadczyli tego obszaru, zawsze wzburzony. Moje zdziwienie było ogromne, bo gdy go opływałem, był spokojny. „Widocznie mam szczęście” pomyślałem i znów naszła mnie refleksja. Mogłem spaść z konia i złamać żebro na Syberii, czemu więc nie mogłem podczas opływania przylądka Horn mieć bryzy morskiej na twarzy? Tak już w życiu jest. Spodziewałem się tej bryzy, ale nigdy tego, że mogę spaść z konia i złamać żebro.
Zakończenie
Odbyłem dotąd kilkadziesiąt podróży w różne zakątki świata. Wydałem 22 albumy, w których utrwaliłem swoje przeżycia. Jeszcze wiele przede mną. Chciałbym zobaczyć Kaukaz z jego wioskami wysoko w górach, z funkcjonowaniem grupy społecznej i pojedynczego człowieka. Nie byłem jeszcze w Mongolii, która za mną chodzi i chodzi, i czuję już tego Mongoła na plecach. Kiedyś czytałem o Bucharze i Samarkandzie o klejnotach Jedwabnego Szlaku. Kiedy tamci ludzie robili przepiękne ornamenty i umieszczali je na kopułach budowli, my dopiero wychodziliśmy z bagna, z lasu, nie mieliśmy państwowości. Wiele jeszcze przede mną. A Samarkandę, Bucharę zostawię sobie na starsze lata.
Stefan Piosik
Przylądek Horn
Wystawa fotografii „Od Alaski do Przylądka Horn” Prezentowana od 24 maja do końca czerwca 2013 r. Zorganizowana przy pomocy Urzędu Miasta Gorzowa Wlkp. Katalog i zdjęcia wystawowe – autor
Wydawca katalogu: Gorzowskie Towarzystwo Fotograficzne
ISBN: 978-83-935459 – 1-9
Tekst:Stefan Piosik
Redakcja: Hanna Kaup
Opracowanie katalogu: Marian Łazarski, Kurator Wystawy: Marian Łazarski